Budzi mnie światło.

A tuż po nim informacja z głośników: 

Damas y caballeros, nuestro personal comenzará a servir el desayuno.

Ladies and gentlemen.  our staff will start serving breakfast.

Za oknami absolutnie czarno. Moja sąsiadka się budzi, pytam jej która jest godzina. 

  • Po siódmej madryckiego czasu, czyli będzie około pierwszej lokalnego, jeszcze ponad dwie godz lotu. 

Śniadanie o pierwszej w nocy.

A co na śniadanie? Pudełeczko pokrojonych owoców. Ostatni raz jak dostałam w samolocie pokrojone jabłko, to na opakowaniu było info, że ma 7dni ważności! Pokrojone jabłko ma gwarancję, że w ciągu tyg nawet nie ściemnieje! 
I do tego kanapka z szynką. A na odwrocie instrukcja jak z preparatu do impregnowania metali. Samych substancji ze znakiem E było, z ręką na sercu!, trzydzieści!! Trzydzieści konserwantów w stupięćdziesięciu gramach bułki! Szkoda mi energii na rozpisanie pasów i wstawanie do schowka nad głową, żeby wyjąć tel i zrobić zdjęcie tego cuda. Wsuwam tacę pod siedzenie, a i jeszcze dają do tego cały zestaw(!) plastikowych sztućców! Do kanapki łyżkę, nóż, widelec, łyżeczkę , serwetkę i torbę cukru. Podczas gdy reszta świata walczy z produkcją plastiku – linie lotnicze mają w dupie środowisko! Pierdzą chmurami spalin na naszą ekologię….

Obudził mnie kolejny komunikat, tym razem o lądowaniu.
3:45. Kwadrans przed planowanym czasem. 
Obsługa otworzyła drzwi i od razu wdarła się duszność i wilgotność. 

Poza tym wszystko spokojnie. Ludzie spokojni, nikt się nie spieszy. Kontrola paszportowa to sama przyjemność. Stojąc w kolejce przygotowałam sobie w głowie cały referat, po hiszpańsku: gdzie jadę, na jak długo, dlaczego nie mam biletu wyjazdowego, ile mam pieniędzy…
Miły, chudy starszy pan zapytał tylko, czy to jest moja docelowe lotnisko, czy tylko się przesiadam. I na ile? Odpowiedziałam, że na dwa miesiące. Wiedząc, że chce zostać dokładnie 90 dni. Nie wiem co mi się w głowie włączyło, skąd ten strach przed przyznaniem się, że chcę zostać dokładnie trzy miesiące… Pan wbił stempel na 30 dni i wytłumaczył, że tylko tyle może na tym lotnisku i że po kolejne 30 dni, albo 60, zrobił pauzę na oddech, jakby chcąc mi spokojnie udowodnić, że ON WIE – po przedłużenie muszę jechać do urzędu imigracyjnego w mieście. 

11 godzin lotu z Madrytu za 450 dolców. Witaj Ameryko!!

Dalej już tylko zmierzyli mi temperaturę – 36,3.
I kolejny etap to czekanie na autobus.
Pierwszy odjeżdża dopiero o 6:30. Pójdę wymienić na bilet.

Kierowca jest tak miły, że pyta reszty pasażerów, czy może zjechać z trasy i mnie odwieźć dokładnie pod adres!! 

Tam czeka już na mnie Willy. 

Zaraz się dowiaduje, że używa tego imienia, bo jest najkrótsze. Na ścianach wiszą dyplomy i certyfikaty. Rodrigo Willy Martinez Verduzuez. Dwa nazwiska – tu zatrzymuje się po obu rodzicach. 

Willy jest architektem, choć obecnie zajmuje się sprzedażą nieruchomości. Mieszka czterysta metrów od Placu Głównego, sam w, z całą pewnością, ponad dwustumetrowym dwupiętrowym domu. Nie licząc balkonu tak długiego, że swobodnie można by tu jeździć na rolkach czy deskorolce. 

W salonie cztery biurka, każde z innym setupem. Inna wysokość, inne nachylenie, oświetlenie, wyposażenie. 
Kilka komputerów i kalkulatorów. I jeżyk na długopisy!

Najprawdziwszy jeżyk na długopisy! Więc to do Boliwii wyemigrowały długopisowe jeżyki! 


Kilka obrazów, dyplomy i certyfikaty, i olbrzymie zdjęcie pomnika przedstawiającego kobietę z dzieckiem – rdzennych Indian, mieszkańców okolic- Guarani. 

Przez następne kilka godzin opowiadam mu o Maroko i innych podróżach. On prawie nie mówi po angielsku. Ja prawie wszystko mówię po hiszpańsku. Siedem miesięcy codziennej nauki. Jestem z siebie bardzo dumna. 

Na obiad wychodzimy do pobliskiego baru. 

Oprócz bananów na parze nie ma tam opcji bezmięsnych. Zjadam ryż z jajkiem sadzonym pod którym ukrywa się kotlet. 

Całkiem smaczne. Jaki dobry ryż! 
Kiedyś dzieliłam ryż na kategorie: długie ziarna i krótkie ziarna – do sushi albo risotto. Podróże nauczyły mnie, że istnieją setki gatunków ryżu, niektóre tak smaczne, że je się je bez dodatków! 

Wróciliśmy i Rodrigo Willy poszedł oglądać telewizję, a ja na drzemkę. 

Wieczorem pojechaliśmy na market,

kupiłam zapas kokosów i innych owoców. On składniki do gotowania, wszystkie jakie chciałam. 

Na tym polega nasze wymiana – on oferuje prywatny pokój i pełne wyżywienie w zamian za gotowanie mu czegoś nowego i spędzenie czasu z jego bratanicą, która chce praktykować angielski, bo jej marzeniem są studia w Europie.

Gdy wróciliśmy chciałam wpakować zakupy do lodówki, ale gdy ją otworzyłam, to nie mogłam tego tak zostawić – prawie pusta, poza trzema butlami gazowanych napoi i dzbankiem świeżego soku, za to cała oblepiona i klejąca – zgaduję, że Willy pije soki codziennie. 
Umyłam lodówkę, on kilka razy pytał czy mi pomóc. Nie wstając z hamaka w kuchni. W salonie też ma hamak. 

Całe popołudnie był bardzo podekscytowany wieczorem i comida tipica, czyli tradycyjnym jedzeniem na które chciał mnie zabrać. 
Też się cieszyłam, w końcu nic nie cieszy mnie bardziej niż jedzenie. 

Ale nie tym razem….

W lokalnej restauracji było 5 dań do wyboru.

Tak jak podczas obiadu, tak i teraz – nie ukrywam, bardzo mnie to bawiło – kelner przynosił każde (!) danie najpierw do nas do stolika, żeby mi pokazać co jak wyglada i zapytać czy to chcę.
Nie chciałam.
Było coraz gorzej. Zaczęło się od kurczaka, potem chyba owca, potem krowa i dalej już tylko świnie. 

Zapytałam co to jest ta pierwsza opcja w menu.
Zupa. 
Poproszę zupę, ochłonęłam.
I wytłumaczyłam Rodrigo, że mięso z obiadu wystarczy mi na cały tydzień i że zupa wystarczy mi na kolację. Czekałam na swój talerz, on już jadł swoje, zachęcając mnie do spróbowania takich prawie czarnych ziemniaków, podobno dostępnych tylko w Boliwii.
Dostałam swoją michę. Olbrzymią jak dla całej rodziny.
I całe ciało obsypały mi ciarki. Zamknęłam na chwilę oczy.
Gdy je otworzyłam niestety ONE nie zniknęły. 
Wciąż wystawały z oczkowanej powierzchni zupy.
Paluszki kurzych łapek…
Z odrąbanymi pazurami…
Ciekawe kiedy do tego doszło, na jakim etapie uboju….

Wszyscy na mnie zerkają non stop, bo jestem jedynym białasem, gdzie bym nie poszła. Biorę pierwszą łyżkę.
Taka normalna zupa. Z ryżem. I stopami kury. 
I mogłabym sobie wmówić, że to rosół i zjeść ją normalnie, jednak widok tych chudych, żółtych stóp mnie obrzydza. Staram się zachować buddyjski spokój. A jakby to były skrzydła? Czy byłabym tak samo obrzydzona? Przestań oceniać, jedź – gadam do siebie w myślach. 

Nie wiem jakie tu panują obyczaje – nie chciałabym nikogo urazić już pierwszego dnia.

  • Chcesz ostrego sosu? 
  • Taaaak. Dolewam łyżka po łyżce świeżo krojonych chilli. 

Zaraz dostaję mały talerzyk z gotowaną tapioką, którą szybko wsuwam do zupy, a nóżki wyciągam na talerz i odsuwam za serwetnik.

  • Jesteś zmęczona? 
  • Tak, chciałabym iść spać. 
  • Tu są sklepy z bardzo tanimi ubraniami. Z Ameryki. Chcesz zobaczyć? 

I znów nie robiąc mu przykrości wchodzę do jednego i wybieram bluzkę za dziesięć bolivianos, jakieś pięć pln. 

  • Chciałem cię jeszcze wziąć na piwo. W Boliwii mamy bardzo dobre piwo!
  • Pójdziemy następnym razem proszę, nie czuje się dobrze. 
  • Oh, źle się czujesz? Bardzo mi przykro! Już wracamy. 

On parkował auto, a ja wpadłam do łazienki, umyłam ręce i szybko włożyłam do gardła dwa palce. I trzy. Nic nie pomogło. Za późno…..


Boliwijczycy są bardzo religijni.

Prawie wszyscy tutaj to praktykujący katolicy. Stąd też kościół na każdej ulicy.

W Boliwii na stacjach benzynowych nie wysiadasz z auta.

Tankują ci go kobiety ubrane w obcisłe jeansy i śliczne żółte bluzeczki, z długopisami powtykanymi we włosy związane wysoko w koczki. 

W Boliwii prezydentem jest kobieta!

Jeanine. Piękna pięćdziesięciodwuletnia długowłosa blondyna na pewno nie jedno załatwi w stosunkach międzynarodowych! Jest prezydentem tymczasowym, nowe wybory trzeciego maja. Boliwijczycy walczą o zmianę ustroju z socjalistycznego na kapitalistyczny. 


Santa Cruz de la Sierra

jest największym miastem Boliwii. I najszybciej rozwijającym się miastem świata. Karmi i ubiera ponad trzy miliony mieszkańców. Willy mówi, że według prognoz za pięć lat będzie sześć milionów mieszkańców. 
Ale nie jest stolicą – nią jest Sucre. Chociaż wcześniej myślałam, że La Paz. 

Miasto podzielone jest na dzielnice branżowe: dzielnica drukarni, dzielnica z elektroniką, dzielnica sklepów meblowych, dzielnica z ubraniami i tak dalej. 
Jeśli chcesz kupić lodówkę to wiesz, że na kilku sąsiadujących ulicach znajdziesz wszystkie dostępne w mieście lodówki. Podobnie jest w Indiach. Dla mnie to nudne, gdy stoimy w korku i przez kilkanaście minut mogę przyglądać się tylko na gumowe wykładziny…. 

Ale zaraz będziemy za miastem! 

Jedziemy do parku narodowego Amboro i do pozostałości po drugim co do wielkości miejscu ceremonii i festiwali plemienia Inca.

El Fuerte de Samaipata, która tak naprawdę nie była Fortem, jak wskazuje nazwa, tylko świątynią. Najpierw Chane, potem Inca. Dopóki Hiszpanie wszystkich nie wybili… Teraz to obiekt UNESCO.

Całą drogę będę się uczyć hiszpańskiego z książki, którą zostawił dla mnie jeden z poprzednich gości Rodrigo. 

Autostrady są płatne. Wszystkie.

Rodrigo pędzi sześćdziesiąt na godzinę. Piłuje na zmianę trójkę z czwórką. Piątki nie używa w ogóle w swoim zatankowanym do pełna za może pięćdziesiąt złotych Suzuki Vitara 1.6.
Droga nie jest lekka, bo wjeżdzamy już na teren Andów, kilometr po kilometrze zwiększając wysokość.
Willy opowiada mi o tym, że chce zwiedzić Peru, Ekwador i Columbię autem…


Na rondach stoją żebrające dzieci.

  • To uchodźcy z Wenezueli. Conajmniej cztery miliony na ulicach wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej. 
  • Mówiłeś, że Boliwia jest najtańsza, a co z Wenezuelą? 
  • Też tania. Tylko, że tam miesięczna wypłata to pięć dolarów. 
  • A w Boliwii? 
  • Trzysta. 

  • Ilu gości miałeś już u siebie w domu z Couchsurfingu? 
  • Conajmniej 80. W ciągu dwóch lat. A ty ile z tego korzystasz? 
  • Od 2017. Założyłam przed wyjazdem do Azji. 

Willy wraca z informacją, że od piątku w związku z Corona Virusem wszystko zamykają.
Jemy ugotowany przeze mnie rosół i jedziemy na stację. Udaje mi się kupić bilet na ostatni autobus jutro rano. 
Ostatnia noc spokoju, a jutro, jak w sensacyjnym filmie, będę uciekać przed blokadami. 

Jeszcze tysiąc czterysta kilometrów do, przyspieszonego w osiągnięciu, celu. 

Tu i tak przepadły mi atrakcje, bo już kilka dni temu zamknęli wszystkie muzea i inne. Szkoda. 

Ale i tak początek mojej przygody w Ameryce Łacińskiej uważam za bardzo udany! 

No i jestem strasznie wdzięczna, że udało mi się tu dostać tuż przed zamknięciem europejskich lotnisk, gdzie miałam przesiadkę. 

Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję. 

2 thoughts on “ Długopisowy jeżyk ”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *