Stoimy.
A ja bym spała, gdyby nie typeska z tyłu, która wstając walnęła mnie ręką w głowę. Nie ma już szans na spanie, bo zostaję brutalnie włączona w paranoję.
Babka obok wczoraj była moją koleżanką, uśmiechałyśmy się do siebie, zagadywałyśmy, poczęstowała mnie jednym z najpopularniejszych przysmaków lokalsów – nieduże biało-beżowe kule, jedną może by mi się udało zamknąć w dłoni – widziałam je wiele razy na mieście, ale sprzedają je w workach długości łokcia, a ja chciałam tylko jedną. Tylko spróbować. Z ciekawości, nie z łakomstwa, bo wyglądało to jak beza – a ja bezy nie lubię.
TO jednak było o stokroć gorsze! I znowu to samo – wszyscy wokół chrupią i zerkają na mnie, a ja wkładam to coś do ust i rozgryzam, i cześć rozsypuje się mi na ubranie, a cześć niestety muszę zjeść, skoro wzięłam. Czuję od tego smród starego mleka. Takiego prawdziwego, niepasteryzowanego. Chce to wypluć, ale siedzę na pierwszym siedzeniu dwupiętrowego autobusu.
Przeżywam całą podróż z perspektywy kierowcy tira. A moja sąsiadka przeżywa koronavirusa. Przeżywa na cały autokar, z wczorajszej koleżanki stając się drącą ryja babą. Słońce nawet jeszcze nie wzeszło, a ona drze się, jakby od jej krzyku miało zależeć przetrwanie ludzkości. Zakładam słuchawki i zwiększam głośność na maksa. Chciałabym jeszcze spać, w nocy dużo razy się budziłam – przed siedzeniami rozłożyłam sobie matę do jogi i chciałam spać niczym harcerka na karimacie. I spałabym, gdyby nie wytrącała mnie co kilka minut z pierwszej fazy snu spadająca na moje nogi noga sąsiadki…
Robi się coraz jaśniej. Słońce wschodzi po prawej. Jedziemy cały czas na północ, w stronę Brazylii.
Droga jest w kolorze cegły.
Całej podziurawionej i pokałurzonej. Pusta, nie licząc setek ptaków przelatujących z bagien po obu jej stronach. Większość z nich ma długie nogi przystosowane do życia na bagnach. Większość z daleka jest szaro-bura, dopiero gdy rozkłada skrzydła przynosi mi uśmiechy kolorowych piór. Większość jest ptakowych rozmiarów, ale jeden gatunek jest szczególnie imponujący. I rozmiarem, i kolorem. Taki półtorametrowy bocian z czarną głową i dziobem, czerwoną szyją i białym upierzeniem.
Od czasu do czasu widzę całe rodziny tych zwierząt z pudełkowymi, prostokątnymi głowami. Ptaki robią sobie postoje na ich grzbietach. Zapomniałam jak się nazywają, ale są takie amerykańskie…
Kierowca cały czas jedzie slalomem, mijając kałuże i doły. Po obu stronach cały czas bagna, jeziora i rzeki. Ile im zajęło usypanie tej grobli… ile ciężarówek ziemi, żeby to utwardzić… jestem pełna podziwu.
Od czasu do czasu okazały jeleń wyjdzie na drogę. Od czasu do czasu kości, czaszki, albo padlina przy drodze. A na niej czarne sępy.
Jednak największą do tej pory refleksje wywołały u mnie te głazy, kamienie. Skąd tu one? Na początku myślałam o meteorycie. Ale szybko zaczęłam typować, że to olbrzymie mrowiska! I przypomniały mi się reportaże o amazońskim mordercy, którym nie jest anakonda czy krokodyl, a właśnie krwiożercze mrówki-giganty! Mrowisk robi się coraz więcej i coraz większe – zaczynam dostrzegać kto opanował tę dżunglę.
Przespałam poranny postój i nie wytrzymam do obiadu – walę otwartą ręką w ścianę autobusu i kierowca od razu się zatrzymuje. Inni się śmieją.
Pi, pi! Mówię. Za mną wysiada cały autobus.
Dojeżdżamy do rzeki, a tam…
Wszystkie krowy w Boliwii są białe.
Wszystkie, jakie do tej pory widziałam. Z falowanymi białymi żabotami pod szyją.
Kolejny raz budzę się widząc ich setki, pasących się beztrosko w takim upale, na pastwiskach oddzielonych od drogi stawami, po których pływają olbrzymie liście i kwiaty lilii. Spokojnie można by poudawać na nich Calineczkę. Tylko wiosła z pręcików by nie wystarczyły.
Im dalej w las, tym drzewa większe, a zarośla gęstsze, jak mnie to cieszy!
Ostatni postój w Guayaramerin i już prawie odjeżdżaliśmy, a tu afera – jednej babce brakuje jednej paczki. Pomimo tego, że wszystkie bagaże mają numery biletów – kierowca musiał się pomylić. Tylko jak ta osoba nie zauważyła, że dostała nie swój bagaż? A może nie chciała zauważyć?
Ja mam moje plecaki pod nogami. Za dużo już słyszałam historii o znikających bagażach, nawet w taksówkach nie wkładam nic do bagażnika.
Odjeżdżamy z opóźnieniem. Dzwonię do Erika że za osiemdziesiąt kilometrów będziemy i może mnie odebrać ze stacji. Erik to właściciel ośrodka w którym będę pracować. I odpoczywać. Nauczać i uczyć się. Leczyć się i uleczać.
Słońce już zachodzi. Mój pierwszy zachód słońca w Amazonii. Podziwiam go w milczeniu.
Dojeżdżamy do przedmiejskiej bramy kontrolnej, a tam… blokada.
Nie mogę w to uwierzyć, ale dwadzieścia minut temu zamknęli miasto i nie wpuszczą już nikogo. Wojsko i policja. Tylko kręcą głowami. Mówią, że możemy iść pieszo. Taka ochrona przed wirusem…
Dzwonię znowu do Eryka i pytam czy po mnie wyjedzie. Nie da rady. Oni mają zakaz opuszczania domów. Z miasta nie da się też wyjechać. Siadam i zakładam ręce na głowę: co robić?
Podsumowuję moją sytuację:
Prawdopodobnie otworzą ruch o 5:00 rano.
A może o 7:00…
Z Santa Cruz mieliśmy wyjechać o 10:00, ale przekładali wyjazd do 16:45.
Nie mam jedzenia, a wody zostało mi na dnie butelki.
A teraz najgorsze: nie mam już pieniędzy, bo nie przejmowałam się przepłacaniem za wszystko, widząc w jakich warunkach tu żyją. Wiedziałam, że jak dojadę to pieniądze mi w lesie nie będą potrzebne.
No i nie mam karty SIM, bo ta podróż to były jedyne dwa dni, kiedy była mi potrzebna. Do wykonania dwóch telefonów. O której wyjechałam i kiedy dojadę. Poprosiłam więc Lili, moją towarzyszkę podróży czy mogę zadzwonić.
No i spodziewałam się darmowego wifi na stacjach. A tu zonk. Wifi jest wszędzie, ale nie chcą mi dać hasła. Bo hasło można dostać tylko po zakupie biletu. I nie obchodzi ich szczególna sytuacja. Nie mogę w to uwierzyć, ale internet jest tu inaczej wyceniany…
Smutno mi…
Smutno mi bo dwie godziny temu myślałam, że już niedługo wezmę prysznic i pójdę spać w łóżku. A tu kolejna noc w autobusie…. Z Lili…
Która bez przerwy powtarza: que calor! Czyli: jak gorąco! Jakby to miało obniżyć temperaturę…