Leżę na molo.

Jest ciepłe, drewniane. Dookoła niespokojna, zmącona ze wszystkich stron woda. Wieje. Ale też świeci. Między .kulumbusami. świeci. 

Zamykam oczy, uginam kolana i łączę stopy podeszwami, opuszczając kolana na boki otwieram biodra. Tak mi wygodnie.

Jest cicho. Czasami słuchać delikatne plusknięcie, czy to ryba, czy to mini fala uderzająca o molo? Zagadka. Od razu zrymowało mi się z sałatka i poczułam głód. W końcu przyszłam tu na piknik, czas zacząć moją ucztę. Jeszcze nic nie jadłam, dzień zaczęłam od medytacji, potem qi gong, po którym nazrywałam dwie garście zieleniny z ogródka, a z których przygotowałam sałatkę. I w drogę.

Nie planowałam mola, nogi same mnie tu przyniosły. Zdejmuję z nich trampki i delikatnie przykładam stopy do lustra wody. Zimna. Bardzo zimna. Bardzo bym chciała umieć wskoczyć do takiej zimnej wody. 

O, głosy, nawet się nie odwracam, tylko wracam do pozycji żaby, z rozkraczonymi nogami. 

Wchodzą na molo.

Cóż za cudowna niespodzianka!

Muszą być ciężcy i jest ich sporo, bo molo zaczyna falować, jakie przyjemne uczucie! Przypomina mi się momentalnie kołysanie do snu w indyjskich pociągach z sypialnianymi wagonami, w których zdarzało mi się mieszkać po trzy dni…

Falowanie i dudnienie, falowanie i dudnienie….

Falowanie i dudnienie…

Pieszczotki. 

Oni odchodzą, a mnie zalewają fale myśli o architekturze, o konstrukcji tego molo, jakie oczywiste jest to, że nie jest usztywnione, tylko pływa, jest nadwodnym chodnikiem zbudowanym z drewnianych tratw połączonych luźno ze sobą. Stad falowanie i dudnienie, falowanie i dudnienie….

Fale są takie mądre, takie odkrywcze…

Fale popchnęły mnie do napisania pierwszej książki… 

Fale wytłumaczyły mi jak pływają statki i latają samoloty…

Fale namówiły mnie nie raz, bym się dla nich rozebrała… 

Fale to logika. Konsekwencje. Siła. 

Ja wolę obłoki.

Chmury nie podążają określonym schematem. Niby sterowane tym samym wiatrem co fale, jednak chmury nie zdecydowały się na architekturę.

Chmury wybrały sztukę. Chmury wybrały wolność. Wolność wyboru kształtu i koloru. 

Podziwiam chmury. Fal się boję. 

Fale są dla wszystkich, chmury dla wybranych. Wybieram chmury. 

Moje wibracje mnie ciągną tak w prost do góry. W chmury. Chmury. Chmury. I góry. To są przejawy mojej natury.

Ale nie gardzę falami, korzystam z ich mądrości, uczę się od nich, jestem im wdzięczna. 

Fale szanuję. Chmury miłuję. Życie celebruję. Niczego nie żałuję. Co napotkam, to spróbuję. I dopiero komentuję…


Nadszedł czas na brunch,

Czyli śniadanio-obiad. Już prawie 13. 

Wyjmuję pudełko z sałatką i razowy chleb z ziarnkami, robię kanapki. Urywam pół kromki i robię mniejsze trzy kawałki. Jeden po drugim rzucam do wody, czekając na ryby. Te się jednak nie pojawiają. Mało tego, chleb nie tonie, tylko faluje na powiechni. Dryfują moje trzy okręty. Dobrze, że nikogo nie ma w okolicy, rozumiem już, że takie dokarmianie jest niewskazane…

Jem powoli, myśląc o tym, jak często zapominam o modlitwie przed jedzeniem. Obserwuję okręty. One niespiesznie się oddalają.

Nagle słyszę okropny pisk!

Jakby przestraszonego dziecka, odwracam się, ale nie widzę nikogo. Chyba nic tak nie przeraża, jak pisk dziecka. Chyba nic tak nie przeraża, jak dzieci, nawet te milczące, śpiące, za cicho oddychające, wszystkie są przerażające. Za chwilę znowu ten pisk, coraz bliżej! 

Rozglądam się i tym razem już wiem. To mewa. Zaraz druga, piszczą mi obie nad głową, następnie zręcznie szybują w dół i porywają moje okręty. Na szczęście były bezzałogowe. 

Przepływała motorówka. Szybko i głośno. 

A fale, teraz niby radiowe, odebrały dźwięki i zmieniły częstotliwość na wodne grządki, wodne płotki, parawany….


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *